czwartek, 27 listopada 2008

Sympatie i anty

Trafiłem na Gazetę Olsztyńską sprzed dziesięciu lat wydaną 18 listopada 1998 roku, a tam na wyniki sondażu "sympatie i antypatie Polaków" . Sondaż przeprowadził CBOS.


Ciekawe jak dzisiaj wyglądałyby sympatie Polaków?

środa, 26 listopada 2008

niedziela, 23 listopada 2008

Bolszewicy, naziści

Jak to jest, że jeśli się mówi o głodzie na Ukrainie, to słyszymy zewsząd, to zrobili bolszewicy, sowieci, komuniści.

O Katyniu Miednoje, Ostaszkowie i wielu innym miejscach kaźni też usłyszymy, przeczytamy, to robota komunistów, sowietów, bolszewików.

Trochę latek wstecz i mamy rzeź Pragi i któż to tego dokonał? Ano wojska carskie, pytanie cara jakiego państwa.

Na temat Oświęcimia, a w nim komór gazowych, dowiemy się, że to mordercy z SS, naziści, faszyści, tylko od czasu do czasu można usłyszeć, że to byli naziści niemieccy.

Mord na Ormianach, tu jest sprawa postawiona jasno – dokonali jej Turcy

A obozy zagłady w Polsce? To wiadomo na całym świecie, że to były obozy polskie!

Teraz pytanie skąd takie niedomówienia i przekręcenia prawdy?

Kto to ci bolszewicy, sowieci? Czyżby to byli Marsjanie? To nie rosyjski palec naciskał spust rewolweru w Katyniu? Czy ci sowieci nie zamieszkiwali przypadkiem Rosji i nie wywodzili się z jej obywateli?

To nie bolszewicy, tylko Rosjanie odbierali Ukraińcom jedzenie i ziarno na zasiewy, rozkaz, ale jak sumiennie to robili, nie mogli przymknąć oka choć na część ziarna, nie bo robili to z całym zaangażowaniem, rosyjska dusza nie mogła znieść, że inni mają co do garnka włożyć.

Mieszkańców Pragi rżnęli Rosjanie, nie obywatele Kuby czy innego państwa na antypodach i nie ma nic do rzeczy, że to były wojska carskie.

Wybudowali i prowadzili obozy zagłady Niemcy i nie ma najmniejszego znaczenia czy byli nazistami czy nie.

Mówimy, że mordy na Polakach były dziełem Ukraińców i dobrze, zacznijmy mówić, że to mordowało UPA.

Żeby byli bolszewicy, naziści, to ziarno musi paść na odpowiedni grunt, inaczej nie wykiełkuje,
w Rosji i Niemczech był właśnie taki grunt, mieszkańcom tych ziem to odpowiadało.

Tymczasem chyba poprawność polityczna nakazuje schować prawdziwego sprawcę za bełkotliwe słowa, słowa nie wskazujące sprawcy, jedynie coś bezosobowego.

Rozumiem, że tak było w PRL, ale teraz?! Oczywiście wiem, że mało odbiegliśmy od PRL, dalej rządzą w Polsce władcy PRL i ich naśladowcy, ale może przynajmniej ludzie prawicy zrzucą z siebie ten bagaż zakłamania.

Może warto się zastanowić komu i dlaczego zależy na kłamstwach typu polskie obozy zagłady i dlaczego Ukraińców nie ukrywa się za parawanem .

Zacznijmy nazywać rzeczy po imieniu.





poniedziałek, 17 listopada 2008

Ludzie których spotkałem 7

Wacek


To będzie jednak nie o Wacku, a o jego brygadzie budowlanej, o czterech podobnie zachowujących się ludziach, on jedynie organizował im robotę i wspólnie z nimi pracował.

Pracowali u mnie na budowie, mieszkali w barakowozie, jedli w stołówce.

Wykonywali najcięższe prace, wykopy, betonowanie, murarkę, prace najprostsze, innych nie potrafili. Wynagrodzenie mieli obliczane w systemie akordowym, ile zrobili, tyle zarobili.

Powiedziałem pracowali? Nie to nie była praca, to była harówa prawie ponad ludzkie możliwości.

Wstawali skoro świt i brali się za robotę z małą przerwą na posiłek i tak do zachodu słońca.

Bez żadnych oszukańczych sztuczek, ot wielogodzinna równomierna i bardzo wydajna praca.

Wykonywali robotę za 2 – 3 takie brygady miesięcznie pomimo, że nie przepracowywali całego miesiąca.

Właśnie, oni pracowali w ciągu miesiąca zaledwie trzy tygodnie, jeden tydzień przeznaczali na „rozrywkę”, tak nazywali to co robili przez ten tydzień.

Dla tej to „rozrywki” tak harowali, a na to potrzebowali pieniędzy, nie na utrzymanie rodziny (może jakieś i mieli, kto to wie?), spełnienie jakichś marzeń, nie oni mieli tylko jeden cel.

Wypłaty mieli bardzo duże, najczęściej dwukrotne pobory kierownika budowy, a dzień wypłaty był ich ostatnim dniem w pracy – do następnego miesiąca.

Brali pieniądze, z miejsca część dawali majstrowi na ich przyszłe wyżywienie , papierosy. Majster wpłacał do stołówki na obiady, w następnym miesiącu kupował im żywność na śniadania, kolacje, zaopatrywał w papierosy.

Brygadzista Wacek jechał do domu, do rodziny, taki przymusowy tygodniowy urlop, natomiast oni zgodnie w czwórkę jechali do sklepów, kupowali sobie ubrania, garnitury, kurtki skórzane, zegarki i tak odstawieni jechali w Polskę, dosłownie, zwiedzili wszystkie większe miasta.

Jaka to była metamorfoza! Trzeba było ich widzieć wykąpanych, po fryzjerze, wypachnionych w nowiutkich ubraniach w czyściutkiej koszuli pod krawatem!

Przez tydzień, pijąc początkowo w lepszych restauracjach wtaczali się w pijanym widzie do coraz gorszym mordowni, wreszcie starczało już tylko na denaturat.

Sprzedawali kurtki, ubrania, zegarki, jak już nic nie mieli wracali do barakowozu, głodni, w jakichś łachach ze śmietników, sponiewierani w sposób trudny do opisania.

No i od początku, betonowanie skoro świt, do nocy, pędem, żeby było za trzy tygodnie na następną „rozrywkę”.

Całe szczęście, że mieli dobrego majstra, który przez te trzy tygodnie dbał żeby mieli co jeść i palić.

I pomyśleć jak niektórym nie wiele trzeba by byli szczęśliwi, przez czas pracy opowiadali sobie różne historyjki jakie ich spotkały podczas „rozrywki”, tak do następnej wypłaty, a po niej nowe przygody.

Dyrektor przedsiębiorstwa widząc na listach obecności tak wielką absencję zabiegał jak mógł żebym ich wreszcie zwolnił z pracy, ja natomiast walczyłem o nich jak lew, wykonywali kawał dobrej roboty przez co ja mogłem być spokojny o wykonanie planu robót.

Bez mojego wniosku o zwolnienie urzędasy z biura nic nie mogli zrobić, brygada miała „rozrywkę”, ja wykonany plan.

A przecież wtedy najważniejszy był plan i jego wykonanie (najlepiej przed terminem) – nieprawdaż?!



Prezydent odwołany.

Stało się, prezydent Olsztyna w niedzielnym referendum został odwołany z funkcji.
Ciekawe, że aresztanci z olsztyńskiego kryminału głosowali za pozostawieniem prezydenta na stanowisku i to aż 70% - przypomina to głosowanie sprzed roku, na PO również był podobny wynik.
Co też to łączy partię PO z prezydentem, byłym cenzorem w KW PZPR?

Więcej: http://wiadomosci.gazeta.pl/Wiadomosci/1,80271,5954291,Czeslaw_Malkowski_wygral_na_swoim_osiedlu_i_w_areszcie.html?skad=rss



sobota, 15 listopada 2008

Ludzie których spotkałem 6

Andrzej


Spokojny, raczej nieśmiały, skończył zaledwie szkołę zawodową, a jednak można Andrzeja znaleźć w archiwach teraz i pewnie jeszcze bardzo długo będzie tam jego imię i nazwisko.

W wieku dwudziestu – dwudziestu kilku lat był powiatowym sekretarzem ZMP.

W początku lat sześćdziesiątych został szeregowym członkiem PZPR w komórce partyjnej pewnego przedsiębiorstwa, gdzie jednocześnie pracował jako zwykły robotnik.

Niczym się nie wyróżniał, owszem na zebrania chadzał ale starał się być normalnym człowiekiem.

Ten kto zna tamte czasy i członków tej organizacji wie, że niektórym się wydawało, że posiedli wszelką mądrość, a i to co mówili i jak starali się przypodobać władzy nie wystawiało im dobrego świadectwa.

Tu było inaczej, koleżeński, uczciwie pracował, nie opowiadał głupot o wyższości ZSRR nad resztą świata, wiedział kto odpowiada za Katyń i w pełni zdawał sobie sprawę w jakiej sytuacji znajduje się Polska po 1944 roku.

Rozbrajająca była jego nieśmiałość w stosunku do kobiet. Bardzo mu się podobała jedna z naszych wspólnych znajomych.

Jakoś odważył się zaprosić ją do kina i na jakieś spacery, ponad to ani, ani.

Czas biegł, miesiąc, rok, sytuacja damsko - męska nie ulegała zmianie.

Spytałem Andrzeja jak tam z rozwojem sytuacji zażartowałem, że może ma w planach zawarcie związku małżeńskiego?

Tu mnie całkowicie zaskoczył! Stwierdził jak na spowiedzi, że bardzo by tego chciał, bardzo ją kocha, ale nie ma odwagi na zaproponowanie jej małżeństwa.

Następnie zaczął mnie pytać jak to zrobić, ja byłem żonaty i miałem dziecko, więc pewnie z tego powodu uznał, że będę w stanie udzielić takiej porady.

Coś tam zacząłem mówić, wtedy Andrzej stwierdził, że będzie najlepiej jeśli to ja w jego imieniu złoże jego wybrance taką propozycję.

Wzbraniałem się jak mogłem, nie byłem przecież swatką, Andrzej uczepił się jednak tego pomysłu

i wiercił mi dziurę w brzuchu, żebym koniecznie to załatwił.

Ostatecznie zgodziłem się pod warunkiem, że zrobię to przez telefon, poszło nad podziw łatwo.

Wybranka wprawdzie była zdziwiona, że to ja się oświadczam nie Andrzej, ale po usłyszeniu wyjaśnienia, że Andrzej się boi, jeszcze chętniej wyraziła zgodę na małżeństwo.

I tak to z przypadku zostałem swatką! Zaznaczam skuteczną! Na weselu to oczywiste, też byłem.

Pobrali się, z mieszkaniami były kłopoty, podjęli decyzję, że wybudują sobie dom.

Dom budowali długie lata sposobem gospodarczym, po pracy zalewali w dwójkę fundamenty, kładli cegły, stolarkę również zrobił sam. Na zakup materiałów budowlanych wzięli pożyczkę z banku.

Przez ten czas urodziły im się dzieci, zaczęły chodzić do szkoły, wreszcie zamieszkali w części nowego domu. Potem wybudował przy domu malutki warsztacik w którym popołudniami sam pracował.

I przyszła końcówka lat siedemdziesiątych, „Solidarność”, podpisanie porozumień, stan wojenny.

W tym okresie partia przypomniała sobie o Andrzeju, został członkiem Komitetu Centralnego!

PZPR potrzebowała robotników w takim organie celem większego uwiarygodnienia tego podobno robotniczego ustroju.

Siwakiem to on nie był, chyba słabo nadawał się do reprezentowania stanu robotniczego.

Potem w dalszym ciągu sam pracował w małym warsztaciku, mieszkał w tym samym domku który wreszcie skończył, przed domkiem stał podstarzały Trabant, jeśli się nie wiedziało, to nikt się nie domyślił kim był kiedyś.

Partia nie stanęła na wysokości zadania i nie nagrodziła sowicie swojego byłego reprezentanta, po roku 1989 zapomniała o nim, okazało się, że był tylko zwykłym narzędziem w rękach ludzi przebiegłych.

środa, 12 listopada 2008

Ludzie których spotkałem 5

Antoni


Prawie połowę swojego życia spędził w kryminale, uzbierało się tego całe dwadzieścia pięć lat.

Wszystkie wyroki zaliczył za bójki z milicjantami gdy był „po spożyciu”, jeden za podpalenie.

Był Warmiakiem, mieszkał w pod olsztyńskiej wsi. Rodzice dawno zmarli, jedyna siostra wyjechała na stałe do RFN . Antoni pozostał, ożenił się, miał córkę, jednak ciągłe pijaństwa, bójki z milicjantami i odsiadki spowodowały, że doszło do rozwodu, była żona z córką również wyjechała do RFN. Tak więc pozostał sam, nie utrzymywał kontaktu z rodziną w Niemczech. Od odsiadki do odsiadki i przyszedł rok 1988, miał już 56 lat, z tego 25 lat w więzieniu.

Wyszedł na wolność już na zawsze, dostał malutkie mieszkanko w rodzinnej wiosce, lecz nie cieszył się z tej wolności zbyt długo.

Pracował dorywczo u miejscowych rolników, dostawał pieniądze, czasami jedzenie.

Jednak nie nadawał się już do życia w normalnym środowisku, wszystko go przerastało, nie potrafił gospodarować pieniędzmi, poruszać się w świecie który przez lata odsiadki zmienił się dla niego całkowicie.

Przyjął go do pracy w zakładzie rzemieślniczym człowiek który Antoniego zarejestrował, ubezpieczył i uczciwie wynagradzał. Nie miał ciężkiej pracy, dbał o ogród, sprzątał.

Jak zawsze znalazł się jednak typ który postanowił zarabiać na Antonim, wykorzystując pociąg Antoniego do taniego wina, odciągał go od pracy stawiając mu wino, za jego własne pieniądze!

Antoni nie zdawał sobie sprawy jaka jest wartość pieniądza, ile czego może sobie kupić za zarobione pieniądze, wolał je oddać temu typkowi aniżeli samemu pojechać do sklepu i zrobić zakupy. W mieście, w sklepie czuł się niepewnie, było to obce środowisko, bał się.

Jednocześnie wierzył tej mendzie całkowicie. Efekty tej wiary były opłakane.

Po kilku dniach od wypłaty słyszał, że pieniędzy już nie ma, więc nie ma za co kupić jedzenia.

Coraz częściej głodował, w więzieniu przynajmniej miał pełen żołądek. Za podszeptem typka zwolnił się z pracy, był przekonany, że gdzie indziej zarobi więcej, lecz nikt nie chciał go zatrudnić.

Typek myślał, że Antoni wymusi na rzemieślniku większą wypłatę – rzemieślnik przecież taki frajer płaci ZUS, to pewnie da się nabrać na większą wypłatę. Stało się inaczej. Rzemieślnik orientował się w tym kto czerpie zyski z pracy Antoniego i ani myślał wspomagać finansowo cwaniaka.

Tym to sposobem Antoni pozostał sam ze swoimi problemami i coraz częściej będąc głodnym zaczął przemyśliwać o jakimś rozwiązaniu sprawy.

Do więzienia już nie miał zamiaru wracać, doszedł do wniosku, że przyroda jest znacznie przyjemniejsza od celi. Było lato, zbierał grzyby, czasami od kogoś dostał coś do zjedzenia. Przyszedł jednak czas, że grzyby się skończyły, głód doskwierał coraz bardziej, jeszcze sąsiedzi zaczęli się starać o odebranie Antoniemu mieszkanka (mają dużo małych dzieci) i Antoni podjął decyzję, decyzją kończącą ciągłą udrękę. Po dwóch latach wolności powiesił się we własnym mieszkaniu.

I tak to na oczach całej wioski, człowiek dla otoczenia bezkonfliktowy, lecz nie potrafiący sobie radzić skończył ze sobą. On częstokroć bezinteresownie pomagał sąsiadom, jemu nikt nie pomógł, mieszkanie po nim dostali sąsiedzi.





niedziela, 9 listopada 2008

Ludzie których spotkałem 4

Kazik.


Był człowiekiem inteligentnym, delikatnym, wrażliwym. Nie zagwarantowało mu to ani miłości, ani szczęścia, trafił na kobietę która nie miała w głowie męża, dzieci, domu.

Pani Kazika gustowała jedynie w trunkach, zabawie i ciągłych zdradach. Co kilka miesięcy zakochiwała się w coraz to innym facecie, sprowadzała go do domu, wyrzucając na ten czas z domu męża, a jego garderobę z okna na pierwszym piętrze.

Kazik w tym czasie jeśli pogoda dopisywała spał w krzakach w pobliżu domu, zimą na dworcu lub w piwnicy.

Bywało, że żonusia przenosiła się do kochasia i to było dla Kazika najgorsze. Jeśli w tym samym mieście, to jeszcze pół biedy, mógł krążyć w pobliżu ukochanej.

Często jednak „zakochani” wyjeżdżali nawet na drugi koniec Polski. Jechał za nimi, zarywał pracę, spał na dworcach, pieniądze się kończyły, głodny i brudny wracał dopiero wtedy jak żonie przeszły amory, całe szczęście trwało to najwyżej kilka tygodni.

Podczas ich „wojaży” dwójką małych dzieci zajmowała się siostra i matka żony Kazika,

czy dzieci były jago? To pytanie bez odpowiedzi, nikt wtedy nawet nie słyszał o badaniach genetycznych.

Znowu w domu i znowu nerwowe oczekiwanie na następne wybryki małżonki.

Ciągła zmiana pracy – nikt nie tolerował raptownych abstynencji w firmie, drwiny kolegów, znajomych

Nie zasługiwał na takie traktowanie, był przykładnym małżonkiem, pracował, większość robót domowych leżała na jego barkach, sprzątał, gotował, prał, zajmował się dziećmi. Małżonka nie pracowała, domem też nie raczyła się zajmować, ulubionym jej zajęciem domowym było wylegiwanie się na kanapie.

Ale Kazik trwał, trwał całymi latami znosząc bez słowa skargi ciągłe upokorzenia.

poniedziałek, 3 listopada 2008

Ludzie których spotkałem 3

Pan Jan

Był to człowiek przed emeryturą, pracował jako kowal w firmie budowlanej.

Jak to w tych zawodach bywa od kieliszka nie stronił. Szczycił się tym, że naukę zawodu pobierał u bardzo dobrych kowali, często powtarzał, że za jego naukę ojciec zapłacił pięćdziesiąt rubli w złocie. Fakt, był bardzo dobrym kowalem, metal w jego rękach był całkiem posłusznym tworzywem, potrafił wykuć wszystko, od podkowy do różnych liści czy kwiatów.

Jednak jak wspomniałem lubił czasem trochę łyknąć i to najczęściej w pracy.

Gdy wracał do domu lekko podcięty przychodziły mu do głowy najgłupsze pomysły.

Były to wczesne lata sześćdziesiąte ubiegłego wieku, wtedy po ulicach podwórkach, chodzili ludzie ostrzący gospodyniom domowym, noże, nożyczki i tp.

Chodził taki i po Biskupcu, na plecach niósł szlifierkę przypominającą maszynę do szycia, stawiał to urządzenie na ziemi, krzyczał: „noże ostrzę, noże, nożyczki”, pedałował jak w maszynie do szycia, kamień się obracał, ostrzył, inkasował zapłatę i wędrował dalej.

Nie zawsze ta sztuka mu się udawała, czasem po tym ostrzeniu nóż był tępy jak kawał kołka.

Miał to w głowie Pan Jan, on mistrz co się zowie i taki patałach.

Przechodząc przez przejazd kolejowy, w tym miejscu bardzo szeroki, zobaczył z naprzeciwka człeka z ostrzałką na plecach.

Zatrzymał go na środku przejazdu i zaczął szukać po kieszeniach, urządzenie to było ciężkie więc ostrzący zdjął je z pleców, postawił i czekał aż Pan Jan znajdzie narzędzie do naostrzenia.

Poszukiwania trwały, przy pomrukach zaraz, zaraz, po dłuższej chwili wyciągnął z kieszeni scyzoryk i stwierdził: „to jest bardzo ostry dobrze naostrzony scyzoryk, a ja chcę żeby Pan go stępił”! Nie będę opisywać co dalej się działo i jaka litania obelg spotkała pana Jana.

Innym razem spotkał kilkuletniego syna sąsiadów, zbliżali się już do domów, wtedy Pan Jan spytał chłopaka – czy potrafisz rzucać kamieniami? Dzieciak stwierdził, że tak.

Pan Jan wyraził zwątpienie w te umiejętności stwierdził, może i jakoś rzucasz, ale na pewno w nic nie możesz trafić. Chłopczyk się zaperzył, jak to, on bardzo dobrze rzuca i trafia we wszystko co tylko zechce. Pan Jan dalej głośno wątpił w takie zdolności małolata.

Tymczasem domek sąsiada zbliżał się nieuchronnie i wtedy chłopak usłyszał: ale w to okno nie trafisz. Trafił! Posypały się szyby, było to okno sąsiada, ojca chłopca.

Takich pomysłów Pan Jan miał pełną głowę, innych już nie pamiętam, szkoda.

W pracy też miał pomysły.

W tamtym okresie mieszkałem nad biurem, do mieszkania wchodziło się długim ciemnym korytarzem, drzwi na korytarz otwierało się tak, że część korytarza była zasłonięta drzwiami.

I w tym to zakątku lubił wylegiwać się mój owczarek niemiecki, jak ktoś wchodził zasłaniał go drzwiami, zamykał drzwi i stawał oko w oko z tym przyjemniaczkiem bez możliwości wycofania się. Zwierzę to było wyjątkowo wredne w stosunku do ludzi, wszyscy to wiedzieli i pukali dotąd aż ktoś ich wpuścił, fałszywe psisko przez ten czas siedziało cicho czekając na okazję.

Dla Pana Jana nie było to tajemnicą. Po jednym głębszym zaczął mnie poszukiwać, w biurze nie zastał (byłem na budowie), poszedł do mieszkania spytać żonę gdzie jestem.

Zastukał, nikt nie odpowiedział, otworzył drzwi, wszedł, zamknął za sobą drzwi i spotkał się z psimi kłami, pies złapał za to co akurat miał naprzeciwko pyska.

Dobrze, że żona usłyszała szamotaninę i wyratowała z psiego pyska Pana Jana.

Dowiedział się, że mnie w domu nie ma i zszedł do biura, do księgowości gdzie siedziały cztery panie. Zaczął im opowiadać jakiego wrednego mam psa, który złapał go za klejnoty rodzinne i chciał je odgryźć. Panie zwątpiły w opowieść, na co Pan Jan spuścił spodnie pokazując w całej okazałości nadwyrężone klejnoty.

Mimo jego psot był bardzo lubiany, więcej takiego oryginała nie spotkałem.

Arras, specjalista od klejnotów.

niedziela, 2 listopada 2008

Ludzie których spotkałem 2

Tadzik.

Zachowaniem wskazywał na całkowitą uległość wobec innych i chęć spełnienie ich wszystkich żądań. Starał się nikomu nie wchodzić w drogę, chodził drobnymi szybkimi kroczkami lekko pochylony. Takie zachowanie okazywało się pomocne w jego pracy – był zaopatrzeniowcem.

Jednak nie było takie ze względu na osiągnięcie dobrych wyników w zaopatrzeniu, miało zupełnie inne źródło.

Tym źródłem był obóz w Oświęcimiu, a początkiem był 14 czerwiec 1940 roku.

Mając zaledwie czternaście lat, Tadzik pierwszym transportem trafił do obozu, otrzymał nr czterysta ileś, niestety nie pamiętam dokładnie końcówki, miał ten numer wytatuowany na ramieniu.

Przeżył obóz od pierwszego do ostatniego dnia, miał wiele szczęścia potrafił grać na mandolinie i to uratowało mu życie. Przez wszystkie dni obozowej gehenny grał w obozowej orkiestrze.

Doczekał wyzwolenia, skończył szkołę ożenił się miał dzieci, minęło dwadzieścia lat, a Tadzik w dalszym ciągu był więźniem Auschwitz.

Pewnie to tłumaczy przypadek jaki miał miejsce z jego udziałem.

Jak wiadomo w latach sześćdziesiątych na rynku brakowało wielu towarów, między innymi oleju z oliwek, był to rarytas bardzo trudno osiągalny.

Jakimś sposobem babki w firmie zdobyły litr takiego płynu, więc solidarnie zaczęły dzielić olej szklanką na cztery części.

Na to wszystko wszedł do pokoju Tadzik, spojrzał, w szklance złocił się płyn przypominający wyglądem cytrynówkę, abstynentem nie był, alkoholikiem również.

Ale macie dobrze, pijecie, też bym trochę łyknął. Jedna z pań stwierdziła: jak wypijesz całą szklankę to proszę.

Tadzik złapał szklankę i jednym duszkiem wypił całą zawartość, nie sądzę żeby do końca myślał, że pije wódkę. Jednak wypił, może myślał, że musi, że jest w obozie?

Wszyscy po pracy byli już dawno w domu, jedynie Tadzik pozostał w biurze okupując toaletę.

Czy było to przedłużenie obozu? Może myślał, że to nie koleżanki biurowe, a czterech SS-manów?


sobota, 1 listopada 2008

Ludzie których spotkałem

Nic tu nie będzie o ludziach typowych, nie ważne, czy są to prostaczkowie, czy wielcy.

Przez swoje życie miałem okazję poznać wielu ludzi, robotników, członków KC, generałów, posłów, senatorów, premierów. Jednak uważam tych ludzi za zwykłych, takich których los postawił w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu, potrafili to wykorzystać i sprawdzali się lepiej lub gorzej, jednak byli normalni, jak każdy z nas.

Ja opowiem o takich co nie potrafili sobie radzić, los kazał im zmagać się z życiem ponad ludzką wytrzymałość, byli nadwrażliwi w miłości, nie potrafili wykorzystać (nie chcieli) miejsca w którym się znaleźli, ich postępowanie było nietypowe.

Jeśli zmarli to już prawie nikt o nich nie pamięta, jak jeszcze żyją mało kto zna ich życie.

Postaram się choć częściowo zachować o nich pamięć, bez nazwisk, a czasem pod zmienionym imieniem.

Niech w tych wspomnieniach pierwszy będzie Rysiek. W następnych odcinkach wspomnę innych.

Przyjechał do Polski jednym z ostatnich transportów repatriantów z ZSRR chyba w 1954 roku.

Studiował na Politechnice Gdańskiej budownictwo, skończył, uzyskał tytuł inżyniera budowlanego.

Był dobrym inżynierem, niestety często musiał zmieniać pracę zajmując coraz to niższe stanowiska.

Ryśka poznałem w 1962 roku, został przyjęty do naszej firmy na stanowisko majstra (uprzednio był kierownikiem budowy).

Dziwiło mnie jego zachowanie, wyglądał na ciągle wystraszonego, po kilku dniach okazało się, że był nałogowym alkoholikiem.

Jak był trzeźwy był doskonałym pracownikiem, kolegą, sęk w tym, że trafiało się to coraz rzadziej.

Dyrekcja postanowiła go zwolnić, jednak uległa prośbom pracowników i został wysłany przymusowo na trzymiesięczny odwyk.

Po powrocie przez jakieś trzy tygodnie dał się poznać jako świetny fachowiec, dyrektor był zachwycony, sielanka jednak trwała krótko. Któryś z jego znajomych namówił go do wypicia jednego kieliszka wódki, przecież to nie może zaszkodzić, był to jednak kieliszek przywracający poprzedni stan.

Znowu pił, znowu groźba zwolnienia. Namówiliśmy dyrektora do ponownego wysłania Ryśka na odwyk.

Historia powtórzyła się co do jednego szczegółu, za wyjątkiem, że tym razem został zwolniony z pracy.

Nie podjął już nigdzie pracy, chodził z coraz to bardziej szemranym towarzystwem ciągle pijany. Stracił mieszkanie, znajomych, błąkał się po dworcu kolejowym.

Nie przypominał dawnego Ryśka, wyglądał na człowieka pięćdziesiąt letniego, a miał zaledwie trzydzieści lat.

Staczał się coraz niżej, żebrał, spał po krzakach, pił już jedynie denaturat na nic innego nie mógł sobie pozwolić.

Dlaczego nie spotykał takich sprzedawców którzy by mu odmówili? Pewnie by nie pomogło, jednak kto wie?

Znajomy rzeźbiarz potrzebował denaturatu do jakichś prac, wyskoczył do najbliższego sklepu jak stał, w poplamionym ubraniu, z bujną brodą, wskazał na połówkę i poprosił o podanie – usłyszał od ekspedientki: „jak ja ci k.... pijaczyno dam to zaraz znajdziesz się w izbie wytrzeźwień, już dzwonię po milicję. Był całkiem trzeźwy, omijał nawet wódkę, nie mógł pić. A jednak znalazła się osoba co nie sprzedała mu denaturatu.

Rysikowi brakowało takiego szczęścia.

Coraz rzadziej był spotykany, wreszcie wszelki ślad po Ryśku zaginął.

Często myślę, czy to on był winny, czy jego Boże się pożal koledzy którzy częstowali Ryśka tym jednym kieliszkiem – który miał mu nie zaszkodzić.