Pierwszymi zarejestrowanymi przez moją pamięć sąsiadami było małżeństwo mieszkające drzwi w drzwi. Było to za okupacji w Warszawie na ul. Długiej 5 ( dzisiaj są tam jakieś biura).
Ona była wielka i gruba, on drobniutki niski. Jednak siły widocznie inaczej się układały bo sąsiad po pijaku bił swoją wybrankę, a i często przytraczał ją łańcuchem na kłódkę do drzwiczek pieca kaflowego – o czym wiedzieli wszyscy w koło po rykach sąsiadki żeby ją zwolnić z uwięzi, całkiem niepotrzebnie, bo drzwi wejściowe też były zamknięte na klucz przez szanownego małżonka „wybytego” na kielicha!
Utrzymywali się z handlu, często stali pod bramą z wagą i workiem ziemniaków, często też sąsiadka ciskała tymi ziemniakami w swojego napitego małżonka. Ale poza tym byli to bardzo mili ludzie, grzeczni, usłużni.
Nie wiem czy przeżyli powstanie, obawiam się, że nie.
Potem Olsztyn. O tutaj to już miałem znacznie ciekawszych sąsiadów, do dzisiaj można ich znaleźć w wielu wydawnictwach i na stronach IPN.
Mieszkaliśmy na małej uliczce o nawierzchni gruntowej blisko rozwidlenia z jedną z głównych olsztyńskich ulic.
Był to budynek czterorodzinny wybudowany tuż przed wybuchem wojny, otoczony ze wszystkich stron willami, było z niego wyjście na obie ulice.
Od północy sąsiadowaliśmy z willą z garażem i wielkim tarasem, zajmował ją towarzysz partyjny pracował w komitecie wojewódzkim, potem był dyrektorem chłodni olsztyńskiej.
Był to człowiek spokojny, często tak się składało, że szedł do pracy razem z moim ojcem, całą drogę toczyli dyskusję na temat jaki ustrój jest lepszy, komunizm czy kapitalizm, nigdy nie doszli do wspólnego stanowiska, każdy pozostał przy swoim zdaniu. Ojciec mógł sobie pozwalać na takie rozmowy, sąsiad dla najbliższych sąsiadów był nieszkodliwy.
Od wschodu, po drugiej stronie ulicy mieszkał doktór Mróz, jeździł do pracy zielonym samochodem marki Hanomag z roku 1926. Jeździł wolno, dostojnie w kapeluszu, nie zmienił tego samochodu do śmierci czyli dobrze ponad trzydzieści lat. Obecnie samochód znajduje się w rękach jakiegoś hobbisty, może doczeka się renowacji i powrotu do dawnej świetności.
Dr Mróz nie uznawał modnej diety, przyznawał się, że jadł bardzo dużo masła i cukru, mimo takich przyzwyczajeń żywieniowych żył ponad dziewięćdziesiąt lat! Była to postać ogólnie znana i szanowana w Olsztynie.
Willę od południa zajmował zastępca szefa Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, jego żona była prokuratorem. Mieszkał z nimi jej kilkunastoletni syn z pierwszego małżeństwa, oraz maleńki chłopczyk którego się dorobiła w nowym stadle.
To była dziwna ulica, nie było na niej dzieci w moim wieku, jedynie syn pani prokurator był moim rówieśnikiem, więc zrozumiałe, że szybko żeśmy się skumplowali. Znajomość ta raczej koledze nie wychodziła na dobre. Jego matka patrzyła na tą znajomość bardzo źle, syn jakiegoś akowca, czarnej reakcji, a ona z mężem tacy wielcy komuniści.
Nie miałem prawa wchodzić tam do domu, lecz tylko wtedy jak była jego matka!
Jak był jego ojczym mogliśmy hulać po całym mieszkaniu łącznie z jego gabinetem, należało tylko trzymać to w tajemnicy przed matką kolegi.
Niestety młodszy braciszek kolegi czasami wypaplał sprawę swojej mamusi, wtedy kolega miał szlaban, a głosy dobiegające zza płotu dowodziły, że dorośli mieli całkiem inne zdanie na ten temat.
Kolega był bardzo ciekawy jak wygląda kościół w środku, sam nie miał odwagi wejść do kościoła. Któregoś dnia poprosił mnie żebym mu opisał jak to wszystko wygląda, więc wziąłem go ze sobą, oprowadziłem po kościele Serca Jezusowego, wytłumaczyłem co i jak. Był w szoku i pełen zachwytu.
Jak wiadomo świat jest pełen donosicieli więc sprawa została przekazana matce kolegi.
Mój ojciec został wezwany na dywanik do gabinetu pani prokurator gdzie usłyszał, że nie mam prawa spotykać się z jej synem bo mam bardzo zły wpływ na jego zachowanie, ponadto mogę wypaczyć jego światopogląd, ani nie życzy sobie, żeby syn brnął w ciemnotę religijną wierząc w jakiegoś wymyślonego Boga.
Oczywiście nic to nie pomogło, zwłaszcza, że jego ojczym miał inne zdanie na temat naszej znajomości.
Chyba to przeważyło szale i mamusia wysłała syna na Śląsk do technikum górniczego, od tej chwili skończyła się nasza znajomość, kolega za karę spędził całe dorosłe życie w kopalni.
Wprawdzie któregoś lata przyjechał na wakacje do Olsztyna w mundurku szkoły górniczej, podczas spotkania opowiedział mi jak to się stało, że wyjechał na Śląsk.
Miał wielki żal do matki, która wytłumaczyła mu, że musi tam jechać bo brak rąk do pracy w górnictwie, więc musi w ten sposób włączyć się w walkę o komunizm. Czy na świecie może być coś gorszego od kobiety fanatyczki?!
Taka wielka komunistka, a chciała się ubierać jak wielka pani, podwędziła futro z depozytu sądowego i paradowała w nim po Olsztynie, za ten wybryk została zwolniona z prokuratury.
A zastępca szefa WUBP? Chyba słabo się starał, bo już w roku 1955 wylądował jako kierownik domu wczasowego w Kowarach, a w marcu 1956 został zwolniony z pracy.
Jako sąsiad był całkiem w porządku, było to chyba na zasadzie, że wokół gniazda drapieżnika mogą czuć się bezpiecznie wszelkie zwierzątka, na polowania wybierał się w dalsze okolice.
A od zachodu – tam po przeciwnej stronie ulicy mieszkał Mieczysław Moczar „Mietek”, a wraz z nim jego pies, czarny owczarek niemiecki. Obaj byli siebie warci, owczarek pędzał gdzie chciał ogryzając ludzi, między innymi synowi pani prokurator niemal wyrwał łydkę, trochę to było jak w rodzinie, gorzej z innymi.
A „Mietek”? Ten chodził szybkim krokiem z miną odpychającą, często z teczuszką pod pachą, z nikim nie rozmawiał ani się spoufalał, nie był to człowiek któremu można zaufać.
Szczęśliwie wyprowadził się w 1952 roku, na jego miejscu zamieszkali ludzie nie rzucający się w oczy.
A jak z najbliższymi sąsiadami? Pod nami na parterze mieszkał z żoną i córką pracownik lasów państwowych, chyba sekretarzował w nadleśnictwie. Był to człowiek mocno trunkowy, najczęściej po pracy wracał nabrany jak przysłowiowa żaba mułu. Stosunkowo spokojnie było jeśli nie miał siły wejść po kilku schodkach do mieszkania, wtedy siedział na schodach i dojrzewał. Kiedyś spytany przez mamę czemu tak siedzi nie idzie do domu, wybełkotał ze spokojną miną, że czeka na tramwaj!
Dopiero było ciekawie jak miał siłę dojść do mieszkania, rozpoczynała się dzika awantura, żona z córką wyskakiwały przez okna, a napity pan i władca ganiał je wokół budynku, wszystko to przy akompaniamencie dzikich wrzasków.
Jeśli było lato to pół biedy, lecz zimą? Panie wyskakiwały na bosaka w nocnych koszulach, może to i dobrze działało na ukrwienie stóp, lecz nie wzbudzało aprobaty sąsiadów. Jednak żadne rozmowy z sąsiadem nie przynosiły pozytywnych zmian, był niereformowalny.
Nie mieszkali długo, na ich miejsce wprowadziła się dentystka i zapanował błogi spokój.
Myślę, że w nowym miejscu dalej mieszkali na parterze, bo jeśli wyżej, to strach pomyśleć.
Wis a wis mieszkał pan kapitan z żoną, dorosłą córką i małym chłopczykiem. Po drugiej stronie ulicy jego małżonka uprawiała ogródek, a obok niej za siatką inna pani również pieliła i siała marchewkę. Obie pałały do siebie dziwną nienawiścią, jak się zbiegło, że obie znalazły się w ogródkach rozpoczynała się awantura. Początkowo tylko wywrzaskiwały w swoim kierunku, lecz kończyło się zawsze tak samo. Obie damy podbiegały do siatki, odwracały się do siebie tyłem, wypinały to miejsce gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę, zadzierały kiecki na plecy i kazały się całować!
Ogródki były kilka metrów niżej od ulicy, więc przechodnie mieli darmowe teatrum, niestety sztuka zawsze była identyczna, doprowadziło to publiczność do znudzenia, więc i oglądalność spadła. Szkoda, bo ten piękny śpiewny język rodem ze Lwowa nadawał przedstawieniu swoistego piękna.
A pan kapitan – dostał rozkaz udania się na wojnę do Korei, miał już dość wojny 39 – 45, więc uznał, że obcięcie palca siekierą podczas rąbania drewna wybawi go z opresji, tak też się stało.
Jak widać od wielu lat nasze wojsko walczyło poza krajem, wtedy broniło komunizmu przed agresją amerykańską i nikt nie ośmielił się głośno protestować!
Nasze statki dowoziły broń i amunicję do Korei, Wietnamu, a nasz wywiad był też tam obecny.
Między innymi w Wietnamie działała jedna z naszych pisarek przezywana ciotką rewolucji. Podczas przypadkowego spotkania w Sajgonie ze swoją przyjaciółką która też była tam w wiadomym celu, obie udały, że się nie znają, cóż ten zawód ma swoje wymagania.
Więc nasza dzisiejsza obecność w Iraku, Afganistanie nie jest jakimś nowum i nie ma co kruszyć w tej sprawie kopii.
Wróćmy do sąsiadów, kilka domków dalej była spalona willa, tam Rosjanie spalili parę osób narodowości niemieckiej, uprzednio nakarmiwszy – ten naród to ma serce!
Właśnie ta spalona willa stała się obiektem westchnień pani która wróciła do Polski z Anglii.
Jak to załatwiła nie mam pojęcia, willę dostała. Rozpoczęła remont, ktoś tam jej pomagał, pracowała sama fizycznie, po kilku latach olbrzymich wyrzeczeń willa była niemal skończona.
Wtedy to władza ludowa odebrała willę właścicielce i osiedliła w niej „właściwą” osobę. A cóż to sobie myślała jakaś repatriantka ze zgniłego zachodu, że będzie mieszkać w pałacach?!
Szkoda, tak piękne uprawiała georginie, pełne, wielkie, różne kolory i odmiany.
Nowy właściciel nic nie robił, nie miał takich wielkopańskich zachcianek, wolał chwasty.
Dom w którym mieszkałem, przed wojną należał do Niemców, żyła jego właścicielka, odebrano jej dom i wykwaterowano.
Lecz w końcu lat siedemdziesiątych raptem staruszce zwrócono dom i pozwolono w nim zamieszkać. Z miejsca znalazł się jakiś co miał możliwości, odkupił od niej dom za przysłowiową złotówkę i załatwił jej papiery na wyjazd do Niemiec. Tak więc staruszka osiemdziesięcioletnia została zaraz po stanie wojennym wyekspediowana do RFN, gdzie wkrótce zmarła.
Nowy właściciel na strychu uwił sobie gniazdko, gdzie przyjmował panów, nie gustował w kobietach, no cóż szło nowe, może to była taka forpoczta?
Potem dom został sprzedany z odpowiednim zyskiem państwu, dawni lokatorzy musieli się wyprowadzić, budynek przejęła oświata.
Wygląda na to, że już wtedy zaczęto przygotowywać się do zmiany ustroju, już wtedy zaczęto przejmować co się dało i jak się dało.
Jak zgrabnie to przeprowadzono, litościwa władza ludowa oddała staruszce po trzydziestu kilku latach to co zrabowała, następnie pozwoliła jej to sprzedać i wyjechać do RFN, żeby potem odkupić dom za duże pieniądze od właściwej osoby!
Obecnie dobudowano do niego różne przystawki i oczywiście zgodnie z tym, że miejsce cię nie pamięta, dom nie pamięta kto w nim kiedyś mieszkał.
A lokatorzy, sąsiedzi? Zdecydowana większość mieszka już na Poprzecznej i Dywitach (cmentarze olsztyńskie), tych co pamiętają jest może kilku, tych co tam mieszkają bardzo mało, a to jednak historia warta zapamiętania.
1 komentarz:
jak widzę to miałeś ciekawych sąsiadów
pozdrawiam
Prześlij komentarz