niedziela, 25 stycznia 2009

Uzbrojony obywatel.

Po nominacji na ministra sprawiedliwości pana Czumy odżyła dyskusja na temat dostępu do broni przez szarego obywatela. Podobno Pan minister jest zwolennikiem rozluźnienia ograniczeń.
Skoro tak to i ja postanowiłem wtrącić swoje trzy grosze do tematu.

Jak to jest z tą dostępnością obecnie? Mogą się starać myśliwi o broń myśliwską, sportowcy o sportową i teoretycznie pozostali obywatele o broń krótką jeśli są zagrożeni, niestety tylko teoretycznie, decyzja zależy od widzimisię policji, praktycznie jest jedna – NIE.

Myśliwi raczej nie należą do większości, muszą też mieć odpowiedni nadmiar gotówki żeby się zajmować tak kosztownym sportem, więc nie jest to grupa liczna.
Jeszcze mniejszą grupą są sportowcy, ot to taki margines społeczeństwa, nie w złym znaczeniu.

Wiadomo bandyci zawsze mieli jakąś broń palną, lecz to też margines, zły margines.

Komu tak bardzo zależy na rozbrojeniu społeczeństwa?
Rozumiem po wrześniu 1939 roku, okupant nie życzył sobie uzbrojenia obywateli kraju okupowanego, więc wprowadzono całkowity zakaz posiadania broni, jednak trochę społeczeństwo jej ukryło przez co mogło prowadzić walkę partyzancką z Niemcami.
Ta broń dała się mocno we znaki władzom okupacyjnym, jak jednak widać zawsze coś tam społeczeństwo zachomikowało.

Potem „wyzwolenie” przez Rosjan, rok 1944. Zakaz posiadania broni był koniecznością w oczach następnego okupanta, ostatni bojownik o niepodległość Polski odszedł we wczesnych latach sześćdziesiątych, ach to społeczeństwo – znowu coś tam się ostało!

Rok 1956 Poznań, wyraźnie widać, społeczeństwo jeszcze jest w posiadaniu środków obrony i walki.

Rok 1970, 1976, 1980 – co by było gdyby obywatele byli posiadaczami środków miotających ołowiem?! Nie było, władze mogły bezkarnie strzelać do robotników.

Co z tych przykładów wynika, ano to, że władzom nie chodzi o dobro obywatela którego przedstawiają jako idiotę nie potrafiącego obchodzić się z bronią, jako przysłowiową małpę z brzytwą.
Tu idzie o zapewnienie sobie bezkarności, o dowolne manipulowanie społeczeństwem, o możliwość dorabianiu się kosztem tegoż społeczeństwa.

Tak tylko, że to byli okupanci, ale teraz? Podobno jesteśmy państwem niepodległym - czyżby?
Może jednak nie do końca? Może komuś zależy na tym żebyśmy w razie okupacji byli bezwolną masą rabów?

Bo popatrzmy jak to wyglądało w ciągu tych 20 lat.
Początkowo zezwolono ludności na zakup broni gazowej, którą trzeba było rejestrować na policji.
Broń gazowa – ot zwykłe straszaki, na zachodzie każdy mógł pójść do sklepu i taką sobie zafundować, byle miał skończone 18 lat. Mógł też kupić kuszę, gaz w aerozolu na co my musimy mieć zezwolenie!
Minęło trochę lat i bardzo obostrzono warunki na posiadanie broni gazowej, opinia lekarza psychiatry, zwykłego, egzamin tak zorganizowany, że nikt go nie zdawał, to wszystko kosztowało.
No i były kolejki przed komendami policji zdających te zabawki.
Sprzedażą tych maskotek zajmowali się byli SB, zarobili swoje i teraz mogli odebrać!
Pewnie jest tego jeszcze cała masa, bo ci co kupili ją sobie np. w Niemczech nie sądzę żeby ją rejestrowali.

Byłem świadkiem jak znajomy postanowił sprawdzić skuteczność tej zabawki, oczywiście doświadczenia jak wiadomo przeprowadza się na szczurach, myszach królikach.
Myszy i szczury nie były w zasięgu znajomego, ale króliki tak. Jako wielki miłośnik tych futrzaków postanowił strzelić z odległości 5 m, padł strzał, królik jak skubał trawkę na podwórku tak dalej to robił!
Odległość została zmniejszona do 3 m i co? Dokładnie to samo co poprzednio!
2 m królik przemieścił się na odległość około 30 cm i dalej skubie! (sic!)
Z mniejszej odległości nie strzelał obawiając się, że przypali futrzakowi futerko.

Opowiedziałem tą historię znajomemu policjantowi niemieckiemu, myślałem, że ten pęknie ze śmiechu, to co ten „strzelec” myślał, że to jest skuteczne?!

Ale jak widać w „niepodległym” państwie władze nawet zabawek się obawiają.

Uwierzę w niepodległość z dniem zezwolenia obywatelom na posiadanie broni palnej.

I jeszcze taka ciekawostka - http://www.kapitalizm.org/?action=show_article&art_id=5195

środa, 7 stycznia 2009

Wojna

Wstałem wyziębnięty i po przetarciu twarzy śniegiem ugotowałem nieco wrzątku na kuchni opalanej drewnem, zjadłem śniadanie składające się z kromki chleba i w drogę!
Musiałem udać się do miasta odległego o kilkanaście kilometrów celem załatwienia kartek na żywność.
Z samochodu, ani komunikacji miejskiej nie mogłem skorzystać – brak benzyny i oleju napędowego unieruchomił te środki komunikacji, pozostały nogi, rower też odpadał, zalegający na drodze śnieg wykluczał użycie tego pojazdu. Wracając do roweru i tak pewnie podczas drogi zostałby mi zabrany przez jakiegoś bandziora
Ruszyłem, droga była spokojna, żadne samochody nie utrudniały marszu, jedynie ten mróz i wiatr, ale trudno. Z rzadka spotykałem wyziębniętych ludzi którzy tak jak ja mieli do załatwienia jakieś sprawy poza domem.
Byłem już potężnie zmęczony, co prawda kiedyś dużo chodziłem, potrafiłem dla przyjemności zrobić po lesie do 30 kilometrów przez dzień, ale to było dawno, to było w poprzednim tysiącleciu.
Wchodząc do miasta zauważyłem sterty śmieci składowane na chodnikach, były już pokryte grubą warstwą śniegu, widocznie już ich tak dużo nie przybywało. To nic dziwnego, niby z czego miały się brać?
No i ten odór, odór rozkładających się śmieci i fekali.
Czasami przemknął jakiś szczur, jak szybko w sprzyjających warunkach potrafią się rozmnażać, wygląda na to, że jest ich już więcej niż ludzi. Ciekawe co one jedzą?
Miasto wygląda jak wymarłe. Widzę z lewej strony wypaloną fabrykę opon, stoją jedynie pokryte śniegiem kikuty murów. Wchodzę między bloki mieszkalne, cisza, z niektórych okien wystają rury od piecyków na węgiel, lecz nie ze wszystkich ulatuje dym, brak materiału który by można było spalić.
Współczuję mieszkańcom, jak muszą się męczyć bez wody, światła, ogrzewania.
Ludzie chodzą w brudnych ubraniach, powszechna jest wszawica, pchły też mają się świetnie,
tylko jak zrobić pranie bez wody, prądu, czy ktoś jeszcze ma tarę do prania? Czy ktoś wie co to takiego i jak wyglądało?
Już w pierwszych dniach wojny zostały zbombardowane wszystkie elektrownie, ujęcia wody, stacje transformatorowe, magazyny paliw, fabryki, duże sklepy spożywcze.
To spowodowało, że mieszkańcy cierpieli głód, niewygody, musieli wybudować na dziedzińcach i skwerach latryny.
Pół biedy gdy ktoś mieszka na parterze, a co mają robić ludzie z dziesiątego piętra?
Zdążą do latryny?!
Jakoś sobie radzą, od czego wiadra gorzej, że zimą zamarza ich zawartość, jak się jej pozbyć?
Ciemno, muszą wystarczyć świeczki (jeśli je ktoś ma), najgorszy jest jednak brak wody do picia.
Ale dochodzę już do celu, z daleka widać kolejkę która się wije chyba przez kilka kilometrów, przyjdzie postać pewnie ze dwa dni, niech to szlag trafi!
Przed punktami z żywnością też sążniste kolejki, o tym jak oblegane są beczkowozy z wodą już lepiej nie wspominać.
Śmiertelność wśród mieszkańców jest potworna, zimno, brak lekarstw, środków higieny, żywności, zbiera obfite żniwo.
Na pierwszy ogień poszli staruszkowie i dzieci z różnymi alergiami i chorobami wrodzonymi.
Grabarze zwijają się jak mogą, żeby trupy nie zalegały na ulicach.
Część młodych ludzi, którzy jakoś wymigali się od służby wojskowej zajęło się napadami i szabrem, początkowo policja ich aresztowała, jednak z braku miejsca odosobnienia i braku efektów takiego postępowania zmieniono taktykę byli na miejscu przestępstwa z miejsca rozstrzeliwani.
Jednak mimo tak ostatecznej kary znajdowali się amatorzy łatwego wzbogacenia.
Wojna wyzwala w ludziach najgorsze instynkty, tak było zawsze i nic tu nie zmienią różnej maści utopiści.
Na wioskach też ciężko. Nawet wody brak, przecież zbudowano wodociągi wiejskie, zasypano studnie przydomowe, często w nich umieszczono szamba.
Ogrzewanie też często gazowe, na olej, piece z wymuszonym krążeniem – a tu prądu brak!
W nowych domach ani piwnicy, ani strychu, lodówki nie działają, sami sobie zgotowali taki los.
Jednak nie to najgorsze, najgorsze są bandy z miasta które nachodzą w nocy i rabują co się da, częstokroć pozbawiając gospodarzy życia, nawet siekiera postawiona w miejscu najbardziej dostępnym nie gwarantuje bezpieczeństwa.
Po dwóch dniach wracam do domu z kartkami, bochenkiem chleba i kością, kością na którą kilka miesięcy wstecz nawet mój pies by nie spojrzał, chyba jedynie celem podniesienia nogi.
Wchodzę do mieszkania, mój wzrok zawisa na komputerze, stoi toto całkiem bezużyteczne, nie można włączyć – brak prądu, internetu brak, nie ma jak się poskarżyć wirtualnym znajomym na swój los, podyskutować, kupić tego urządzenia lub jeszcze lepiej zamienić za żywność też nie ma jak, nikomu nie jest potrzebne, bo i po co?
Wreszcie się budzę zlany potem, chyba spowodowała to przebudzenie straszna końcówka snu.
Że to był sen? To nic, real może się okazać jeszcze straszniejszy.

wtorek, 6 stycznia 2009

Wywiad z 2001 roku.

Mam nawyk czytania wszystkiego co mi wpadnie do rąk, tym razem trafiło na Vivę nr 15(116) z lipca 2001 roku.

A tam wywiad z Bronisławem Geremkiem przeprowadzony przez Piotra Najsztuba.

Najsztub na początku pyta profesora Geremka gdzie profesor umieściłby kilka postaci w średniowieczu i wymienia kilka, między innymi pyta – „A Donald Tusk?”

Profesor odpowiada: „Byłby zapewne żonglerem. Żongler to znaczy artysta.”

Uff, w średniowieczu? To znaczy komediant!

Następuje cała seria pytań i następujących po nich odpowiedzi, i znowu pytanie o nasze słoneczko Peru - „Panie Profesorze, a Donald Tusk czymś Pana zaskoczył?”

„Chce pan, żebym powiedział coś niesympatycznego o polityce.”

„- Pan o wszystkich stara się mówić dobrze”

„Nie zawsze. Kiedy pana Donalda Tuska widziałem przed dwoma dniami, zobaczyliśmy się po raz pierwszy od pięciu miesięcy...”

„-Z sympatią Panowie się spotkali?”

„Spotkałem go. Nie jestem pamiętliwy. Ale pamiętam”

„-Jest Pan ponad swoje własne urazy?”

„To bym się przechwalał. Wymaga to ode mnie bardzo dużo pracy nad sobą, bo powinienem chociaż starać się wznieść ponad własne urazy”

-”Są ludzie którym Pan nie podaje ręki?”

„Chyba mi się to nie zdarzyło. Wyciągnięcie ręki w tradycji rodzaju ludzkiego było zawsze znakiem dobrych intencji:”Zobacz, nie mam broni ukrytej w ręce”.


No i patrzcie, czyżby profesor Geremek żywił taką niechęć do miłościwie nam panującego za politykę wszechobecnej miłości i grymasy uśmieszku którymi tak hojnie pan premier nas obdarza?

Profesor już nie żyje, jednak byłbym ciekaw jakie dzisiaj odpowiedzi udzieliłby na takie pytania.