sobota, 1 listopada 2008

Ludzie których spotkałem

Nic tu nie będzie o ludziach typowych, nie ważne, czy są to prostaczkowie, czy wielcy.

Przez swoje życie miałem okazję poznać wielu ludzi, robotników, członków KC, generałów, posłów, senatorów, premierów. Jednak uważam tych ludzi za zwykłych, takich których los postawił w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu, potrafili to wykorzystać i sprawdzali się lepiej lub gorzej, jednak byli normalni, jak każdy z nas.

Ja opowiem o takich co nie potrafili sobie radzić, los kazał im zmagać się z życiem ponad ludzką wytrzymałość, byli nadwrażliwi w miłości, nie potrafili wykorzystać (nie chcieli) miejsca w którym się znaleźli, ich postępowanie było nietypowe.

Jeśli zmarli to już prawie nikt o nich nie pamięta, jak jeszcze żyją mało kto zna ich życie.

Postaram się choć częściowo zachować o nich pamięć, bez nazwisk, a czasem pod zmienionym imieniem.

Niech w tych wspomnieniach pierwszy będzie Rysiek. W następnych odcinkach wspomnę innych.

Przyjechał do Polski jednym z ostatnich transportów repatriantów z ZSRR chyba w 1954 roku.

Studiował na Politechnice Gdańskiej budownictwo, skończył, uzyskał tytuł inżyniera budowlanego.

Był dobrym inżynierem, niestety często musiał zmieniać pracę zajmując coraz to niższe stanowiska.

Ryśka poznałem w 1962 roku, został przyjęty do naszej firmy na stanowisko majstra (uprzednio był kierownikiem budowy).

Dziwiło mnie jego zachowanie, wyglądał na ciągle wystraszonego, po kilku dniach okazało się, że był nałogowym alkoholikiem.

Jak był trzeźwy był doskonałym pracownikiem, kolegą, sęk w tym, że trafiało się to coraz rzadziej.

Dyrekcja postanowiła go zwolnić, jednak uległa prośbom pracowników i został wysłany przymusowo na trzymiesięczny odwyk.

Po powrocie przez jakieś trzy tygodnie dał się poznać jako świetny fachowiec, dyrektor był zachwycony, sielanka jednak trwała krótko. Któryś z jego znajomych namówił go do wypicia jednego kieliszka wódki, przecież to nie może zaszkodzić, był to jednak kieliszek przywracający poprzedni stan.

Znowu pił, znowu groźba zwolnienia. Namówiliśmy dyrektora do ponownego wysłania Ryśka na odwyk.

Historia powtórzyła się co do jednego szczegółu, za wyjątkiem, że tym razem został zwolniony z pracy.

Nie podjął już nigdzie pracy, chodził z coraz to bardziej szemranym towarzystwem ciągle pijany. Stracił mieszkanie, znajomych, błąkał się po dworcu kolejowym.

Nie przypominał dawnego Ryśka, wyglądał na człowieka pięćdziesiąt letniego, a miał zaledwie trzydzieści lat.

Staczał się coraz niżej, żebrał, spał po krzakach, pił już jedynie denaturat na nic innego nie mógł sobie pozwolić.

Dlaczego nie spotykał takich sprzedawców którzy by mu odmówili? Pewnie by nie pomogło, jednak kto wie?

Znajomy rzeźbiarz potrzebował denaturatu do jakichś prac, wyskoczył do najbliższego sklepu jak stał, w poplamionym ubraniu, z bujną brodą, wskazał na połówkę i poprosił o podanie – usłyszał od ekspedientki: „jak ja ci k.... pijaczyno dam to zaraz znajdziesz się w izbie wytrzeźwień, już dzwonię po milicję. Był całkiem trzeźwy, omijał nawet wódkę, nie mógł pić. A jednak znalazła się osoba co nie sprzedała mu denaturatu.

Rysikowi brakowało takiego szczęścia.

Coraz rzadziej był spotykany, wreszcie wszelki ślad po Ryśku zaginął.

Często myślę, czy to on był winny, czy jego Boże się pożal koledzy którzy częstowali Ryśka tym jednym kieliszkiem – który miał mu nie zaszkodzić.


Brak komentarzy: