piątek, 1 sierpnia 2008

Dalekie wspomnienia

Zacznę od 1939, kiedy moja pamięć nie była w stanie zanotować wydarzeń, więc z konieczności oprę się na tym co opowiedzieli mnie o tych dniach inni, wtedy dorośli.

W październiku 1939r ojciec został zmobilizowany, zostaliśmy sami – matka, starsza siostra i ja.

Mieszkaliśmy wtedy w Łomży, 17 września 1939r po napaści ZSRR na Polskę, matka zabrała nas i uciekła do strefy okupowanej przez Niemców. Cała nasza rodzina znała Rosjan aż nadto dobrze, żeby czekać na spotkanie z nimi. Woleliśmy Niemców i jak się okazało całkiem słusznie.

Bo pierwszym transportem wysłano by nas do ZSRR, ojciec pracował w instytucji której pracownicy wg. Rosjan nie zasługiwali na inne miejsce zamieszkania. Ponadto życiorys ojca też sowietom nie był po myśli (wojna 1920r).

Zamieszkaliśmy w Warszawie na ul. Długiej 5. W Warszawie mieliśmy rodzinę, więc było to wielkim ułatwieniem.

Ojciec po przedarciu się na Węgry został internowany w obozie w Jolszwie (nie jestem pewny, czy piszę nazwę poprawnie), następnie został przewieziony do Austrii, potem znowu gdzieś byli przewożeni. I wtedy wraz z kolegą uciekli z transportu. Ojciec odnalazł nas w Warszawie.

Teraz na tyle dorosłem, że zacząłem notować w pamięci różne wydarzenia.

Chyba pierwsze które mi utkwiło w pamięci to kiełkujący w doniczce groszek, groszek o pięknym kolorze liści, takim pastelowym, wiosennym, piął się do góry na oknie, pulsujący życiem.

Groszek zasiany specjalnie dla mnie, był mój.

Częste były też odwiedziny krewniaków, młodych pełnych życia i roześmianych, nie wiedziałem wtedy, że to nie były ot takie zwykłe rodzinne odwiedziny – przychodzili po broń i ją zdawali, ojciec trzymał ją w pracy (prokuratura), tam była pewna. Byli to żołnierze AK i NSZ.

Jeszcze zabawki jakie miałem, był to ołówek gruby, wydrążony w środku, były tam

malutkie okrągle cukierki – oczywiście do czasu. Dzisiaj dzieci obsypane zabawkami, pewnie nie byłyby w stanie wyobrazić sobie takiej sytuacji.

Pamiętam kwiecień 1943 i wlatujące do naszego okna zwęglone pierze i papiery z bombardowanego i palonego getta, gwizd nurkujących niemieckich samolotów, odgłos wybuchających bomb, zmartwione i współczujące wypowiedzi rodziców i odwiedzających nas gości.

Jednak dla dziecka które nie znało innego życia, to wszystko było normalne, normalne potem było też to co nastąpiło po 1 sierpnia 1944r.

Na dwa dni przed godziną W przenieśliśmy się do ciotki na ul. Natolińską, Ojciec, w stopniu starszego sierżanta, wiedział co będzie w najbliższych dniach, musiał być wtedy w wyznaczonym miejscu (batalion Golski) i uznał, że lepiej będzie jeśli będziemy razem, do końca Powstania nam się to udało.

Z Natolińskiej ze względu na nacierających Niemców i pożar trzeba było przenieść się na Marszałkowską, wiązało się to z przebiegnięciem pomiędzy dwoma barykadami położonymi blisko siebie, zza jednej z nich Niemcy strzelali z karabinu maszynowego do biegnących.

Po drugiej stronie ulicy leżeli zabici i ranni, mimo to trzeba było się zdecydować na taki bieg.

Jeden z mężczyzn czających się do skoku, zaproponował mamie, żeby wzięła mnie od strony karabinu maszynowego, wtedy może ujdzie z życiem. Nie muszę pisać, że mama nie skorzystała

z tej propozycji, piszę to żeby wskazać jak różni są ludzie.

Udało się, wszyscy przebiegliśmy bez szwanku. Najgorszy był widok kobiety w wieku około 40 – 50 lat siedzącej pod ścianą, miała postrzelane nogi jak sitko, były już opuchnięte, siedziała bez słowa skargi.

Potem już tylko przemieszczaliśmy wzdłuż ul. Marszałkowskiej, mieszkaliśmy a to na belach papieru w drukarni, a to w piwnicach, ostatni raz w mieszkaniu po jakimś rzemieślniku – było pełno zwojów skóry.

Miałem okazję widzieć jak różne było zachowanie ludzi, od mojej starszej siostry która chodziła po wodę i stała w długich kolejkach pomimo ostrzału, poprzez siostrę cioteczną która ze strachu nie wyściubiła nosa z piwnicy, po stare kobiety które na stałe zamieszkały w piwnicach bez przerwy się modląc. Byli cywile pomagający żołnierzom Powstania – budowali barykady, dzielili się resztkami żywności i tacy co utrudniali i zło życzyli im.

A jeść nie było co, jeśli udało się dostać nieco kaszy jęczmiennej z robakami to było święto, i nikt tych robaków nie usuwał, to było pożywne białko. Jeszcze trafiał się spalony cukier.

Mój krewniak, żołnierz o gołębim sercu został ranny, potem stojąc w szpitalnym oknie został zastrzelony. Jego brat miał inne usposobienie, opowiadał, że musiał strzelać do Niemca podkładającego ogień pod budynkiem, strzelał w brzuch celem odstraszenia następnych chętnych.

Nie opowiadał tego radośnie, ani też nie spluwał, traktował to jako smutną konieczność. On przeżył.

Był też taki cywil co miał za nic zdrowy rozsądek, wychodził podczas ostrzału „ryczących krów”'

oczywiście zginął, czy musiał?

Wiadomo wody brakowało, z higieną było całkiem źle, jednak ludzie z tym jakoś walczyli. Niestety nie wszyscy, byłem świadkiem jak „straszni” żołnierze AK kazali się kobiecie rozebrać i włożyć dostarczone jej ubranie. Zdjęte z niej ubranie ruszało się od wszy które tam miały się świetnie,

wyniesiono je na dziedziniec i spalono. Pewnie długie lata opowiadała jacy straszni byli powstańcy.

Wujek z NSZ walczył na starówce wraz z narzeczoną, oboje przeżyli. Potem wojsko na zachodzie, wyrok KS od naszych władz, zmiana nazwiska, ukrywanie się w Monachium. Był trzykrotnie odznaczony krzyżem Virtuti Militari. Do Polski przyjechał dopiero po 1990r, co roku był na obchodach rocznicy Powstania, zmarł w 2006r pochowany z honorami wojskowymi na Powązkach w kwaterze NSZ.

Nastąpiła kapitulacja, wychodziliśmy wielotysięczną kolumną w całkowitym milczeniu, Niemcy stali też w milczeniu. Potem transport koleją, ucieczka i zamieszkanie w wiosce pod Częstochową, Bułesznie.

Straciliśmy wszystko, raz w Łomży, pozostawiając dom i cały dobytek, potem w Warszawie.

Po wojnie nie było do czego wracać.

Jednak nigdy nikt nie narzekał na dowództwo, zawsze zdawaliśmy sobie sprawę, że Powstanie musiało wybuchnąć, że ta przegrana, na dalszą metę jest wygraną Polski.

Piszę to ze względu na niektóre tematy na salonie, szczególnie „tramwajowe”.

To ja z rodzicami i starszą siostrą w Warszawie ul. Długa, rok 1943





Brak komentarzy: